W przewodnikach i innych relacjach, wszyscy wspominają, że autobusy zatrzymują się zawsze przed hotelem Al-Faris. Tak też się stało i tym razem. Wyciągamy bagaże i grzecznie odmawiamy właścicielowi hotelu. Idziemy do polecanego w wielu relacjach hotelu Al Nakheel. Andrea ma coś innego na oku więc dalej dreptamy już we trójkę. Po kilku minutach dochodzimy na miejsce. Hotel rzeczywiście bardzo przyjemny ale w cenniku widnieje przerażająca cena 20 dolarów :( Właściciel co prawda szybko schodzi do 10 dolców za pokój ale szczególnie dla mnie jest to za dużo. Wyrażam więc swoje niezadowolenie, zakładając plecak na grzbiet. Facet widząc że klienci mu uciekają, wyciąga spod lady "secret price" w wysokości 6 dolarów na które się zgadzamy. Pokoje super, czysta pościel, extra łazienka, gorąca woda. Od razu rozpakowujemy plecaki i wyciągamy ciuchy do prania. Wszystko jest naprawdę brudne. W łazience jest mało miejsca więc zostaje w niej tylko Asia i nasze brudne szmaty a ja na chwilę wychodzę na taras z którego widać ruiny. Za chwilę zachód słońca, szkoda, że nie zdążymy zobaczyć jak wyglądają riuny w jego promieniach. Siadam na krześle i kolejny raz przyglądam się jak ludzie przygotowują się do pierwszego posiłku. Z góry bardzo dobrze widać jak wszyscy spieszą się do domów, czuć zapach przygotowywanych posiłków i w końcu wybuch oznajmia zachód słońca. Kolejny raz wysłuchuję koncertów muezinów z pobliskich meczetów, robią na mnie wrażenie za każdym razem. Na ulicy widać tylko spóźnialskich, którzy biegną lub jadą na złamanie karku. Po chwili miasto wygląda jak wymarłe, nie ma dosłownie nikogo, jest cicho, zapada zmrok. Przez okno pobliskiego budynku widzę rodzinę siedzącą przy ładnie zastawionym stole (bardzo podobnie jak w Polsce podczas świąt), śmieją się, rozmawiają przy wspólnie spożywanym posiłku. Miło było popatrzeć.
A propos posiłku, trzeba było zorganizować coś dla nas. Asia kończy pranie, więc razem z Bassimem idziemy kupić papu. W pobliskim warzywniaku zaopatrujemy się w kilogram ogórków, pomidorów i pół kilograma papryki, po drodze kupiliśmy jeszcze opakowanie placków. Teraz zostało nam to jeszcze pokroić i wcinać. Tniemy więc warzywka w kosteczkę. Przydałby się kawałek mięsa, Bassim na chwilkę znika i przynosi pieczonego kurczaka. Teraz mamy wszystko, siadamy więc do stołu i zajadamy :) Po kolacji wybieramy się na spacer po mieście. Łazimy bocznymi uliczkami, mijamy cmentarz. Przed jednym z domów siedzi starszy mężczyzna, zaprasza nas na herbatę. Jest rewelacyjna. Siedzimy, rozmawiamy. Jest bardzo ciepło. Nad nami rozgwieżdzone niebo, jest cudownie. Tej chwili nie zapomnę chyba do końca życia. Żegnamy się w końcu z naszym gospodarzem i idziemy do parku gdzie długo rozmawiamy, śpiewamy piosenki. My "szła dzieweczka do laseczka..." a Bassim jakieś melodyjne irackie piosenki. Zrobiło się późno. Jutro idziemy do cytadeli oglądać wschód słońca. Umówiliśmy się z właścicielem hotelu że załatwi nam transport przed 5 rano. Pomału wracamy do hotelu, po drodze kupujemy jeszcze agal i moje nakrycie głowy jest kompletne. Mam już arafatkę czyli szatfę, arakczun i agal. W hotelu Bassim zawija mi głowę w te rzeczy na różne sposoby. Na początek po iracku, potem po syryjsku, po turecku, po kuwejcku, na Jasira Arafata :) i po Palestyńsku. Następnie sposób Erchabi do palenia sziszy i jeżeli dobrze pamiętam sposób Bachreni. Teraz czas na Asię, na początku wygląda jak filistynka, później jak iracka beduinka, kurdyjka i palestynka. Znowu jak beduinka i znowu jak irakijka z tym że teraz z Galaby.
Asia poszła pod prysznic a Bassim uczy mnie arabskiego. Poznaje sporo nowych słów. Ćwiczymy dobre pół godziny. Zrobiło się naprawdę późno, jest już dobrze po północy a o 4tej pobudka. Żegnamy się z Bassimem i zasypiamy.
13 października
Wstajemy o 4 tej i przygotowujemy się do wycieczki. Przed 5 tą przyjeżdza taksówka i jedziemy pod cytadelę. Jest okropnie zimno i bardzo mocno wieje. Czekamy kilka minut do wschodu słońca. Słońce wygląda przepięknie nad ruinami Palmyry. Patrzymy kilka minut jak zaczarowani na, w tej chwili w czerwonym kolorze gwiazdę. Driver zwozi nas na dół do ruin, mamy 3 godziny na zwiedzanie. Ruiny wyglądają niesamowicie w blasku wschodzącego słońca. Po około pół godzinie zjawia się dwóch chłopaków prowadzących wielbłąda i namawiają nas na małą przejażdzkę. Ja już się najeździłem na camelu wcześniej podczas pobytu w Tunezji więc namawiam Asię, żeby spróbowała. Trochę niechętnie ale w końcu się decyduje. Po chwili zamiast strachu na twarzy ma szeroki uśmiech. Ma niezłą zabawę, zresztą Bassim i ja też :) Po przejażdzce, dalej zwiedzamy ruiny. Świątynia jest zamknięta więc oglądamy ją tylko przez dziurę w murze. Nic ciekawego tam nie ma, chyba że ktoś bardziej interesuje się tematem. Dochodzi 7:30 więc obieramy kierunek na hotel. W programie mamy teraz śniadanko. Wcinamy posiłek ze smakiem i z tym samym kierowcą jedziemy obejrzeć katakumby, musimy się spieszyć, bo są otwierane 2 lub 3 razy na dzień i w dodatku na ok. godzinę. Patrzymy więc jak dawno temu chowano zmarłych. Kilka pięter a na każdym kilkadziesiąt miejsc na ciała. Wychodzimy z katakumb i idziemy obejrzeć mniejsze, dużo gorzej zachowane. Po kilku minutach nasz taksówkarz zaczyna na nas machać, musimy jechać do innego ciekawego miejsca, które zaraz zamkną. Oglądamy kolejny grobowiec, tym razem umiejscowiony pod ziemią. Zupełnie inny niż te które oglądaliśmy przed kilkoma minutami. Zaczynam filmować ale okazuje się, że nie wolno. Podchodzi do mnie pan z obsługi i kategorycznie prosi mnie o wyłączenie kamery. Przed grobowcem robimy sobie pamiątkowe zdjęcie z taksówkarzem i jedziemy do hotelu po plecaki a z tamtąd na autobus. Bassim prosi nas swoim rozbrajającym angielskim "You no go, please You ... No go. I love You..." Wszyscy mamy łzy w oczach, spędziliśmy z nim niezapomniane chwile. Kupujemy bilety, ktoś robi nam ostatnią wspólną fotkę, ściskamy mocno naszego kochanego Bassima i wsiadamy do autobusu. Do zobaczenia przyjacielu, shukran dżazilan.