Dojeżdzamy do Ammanu, dostajemy wiadomość, że Ala czeka na nas na Abdali Station, na miejscu okazuje się że wysiedliśmy właśnie na tym dworcu. Żegnamy się więc z kolegą z RPA i rozglądamy się za Alą. Nigdzie go nie ma. Natychmiast zjawia się kilku taksiarzy z ofertą pomocy za kilka dinarów. Nie, dziękujemy. Czekamy kilkanaście minut a Ali nie ma. Piszę więc SMS, że jesteśmy na Abadali i czekamy na niego. On odpisuje że też czeka na Abdali. Kurczę co się dzieję? Pytamy przechodniów, gdzie do cholery jesteśmy i w końcu okazuje się, że faktycznie jesteśmy na Abadali z tą małą różnicą że jest to Jet Abdali. Ok. Kolejny SMS i za chwilę witamy się z Alą. Dostajemy zaproszenie do niego do domu. Na miejscu zastanawiamy się co robić. Jedna opcja, odpoczywać, nie powiem kusząca bo w Palmyrze prawie nie spaliśmy. Druga to wizyta w rodzinie polsko-jordańskiej, niestety w między czasie okazało się że są zajęci i dostaliśmy zaproszenie na jutro. Trzecia, wypad do knajpki i tej opcji się trzymamy. Wsiadamy w auto i jedziemy na imprezkę :) Knajpka poprostu odjechana. Pełno ludzi, starych, młodych, rodzin z malutkimi dziećmi. Zapach dymu z szisz, kapela przygrywająca arabskie melodię, rewelacja. Ludzie spotykają się, grają w karty, piją soczki, śpiewają, klaszczą w rytm muzyki, śmieją się. Jednak da się bawić bez gorzały, szkoda że u nas ludzie nie mogą się wyluzować bez alkoholu. Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem. Siedzimy razem z Alą i jego kumplem Ahmedem. Pijemy soczki, oni przypalają sziszę, jest cool. Około północy nas zmogło i zaczęliśmy przysypiać przy stolikach. Wróciliśmy do domu i lulu. Pierwszy dzień w Jordanii (właściwie tylko wieczór) mamy już za sobą.