Na miejscu złapaliśmy taksówkę i każemy się zawieść do Kairo Hotel. Chcemy sprawdzić czy faktycznie jest taki dobry jak go reklamowali w innych relacjach. Obsługa rzeczywiście przemiła a dodatkowo dowiadujemy się że pan, który nas przywitał, 20 lat temu był w Bulandii i bardzo miło wspomina nasz kraj. Po ustaleniu ceny lądujemy w pokoiku przerobionym chyba z kuchni. Nam się podoba, tanio a po drugiej stronie korytarza przyjemna łazienka z ciepłą wodą. Czas popatrzeć na nurie. Są piękne i naprawdę niesamowicie "jęczą". Trudno opisać ten dźwięk ale chwilami jest bardzo przejmujący. Idziemy zwiedzać kolejne wielkie koła ale po drodze zaczepia nas trzech starszych gości. Przysiadamy się do nich i ucinamy sobie przemiłą pogawędkę, z tym że oni nie znają ani jednego słowa po polsku ani angielsku a my po arabsku tylko sallam allejkum i shukran. Częstują nas herbatą i kawą. O dziwo po kilku minutach jakoś zaczęliśmy się rozumieć, nie potrafię tego wyjaśnić ale czuliśmy się w ich towarzystwie tak dobrze, że nawiązała się jakaś taka magiczna nić porozumienia i zaczęła płynąć przez nas pozytywna energia. Mimo że języka zero to jednak spędzony z nimi czas uważam za najlepszy jaki dane nam było spędzić do tej pory w Syrii. Przeprosili nas, że nie piją herbatki z nami ale jest Ramadan. Widać było, że nie mogą się doczekać zachodu słońca, są głodni i to wyczekiwanie też dało się odczuć. Jeden z nich chyba zaprosił nas do domu na wyżerkę ale nie byliśmy pewni czy to napewno było zaproszenie, zresztą skojarzyliśmy to dopiero później w hotelu. No nic przepadła wieczerza w prawdziwym syryjskim domu. Wreszcie muezin oznajmił wyciem zachód słońca, chłopaki przeprosili i galopem pobiegli w kierunku domu na kolacje a może śniadanie. W końcu to ich pierwszy posiłek tego dnia. Został tylko jeden z nich, który opiekował się ogrodem. Posiedzieliśmy jeszcze kilka minut i pożegnaliśmy się miło, bogatsi o nowe doświadczenie i nowy adres. Trzeba było coś zjeść, poszliśmy więc do "Ali Baby", gdzie jak twierdzi przewodnik dają najlepsze falafele w całej Syrii. Przy okazji falafela, zarzuciliśmy kilka ogóreczków a ja dodatkowo zachęcony przez zajadającego się obok nas młodego chłopaka, zeżarłem taką malutką zieloną papryczkę, którą on tak poprostu dogryzał do swojego falafela. Zjadłem ją w całości i to był błąd. Po kilku sekundach, najpierw zaczerwieniłem się baaaardzo mocno, następnie na twarzy wyszły mi wszystkie żyły a na koniec z moich uszu, nosa i ust wyleciały kłęby dymu :) Jakaż ta papryczka była ostra, w życiu nie zjadłem nic bardziej ostrego. Straciłem smak na kolejne dwa dni. Po zapiciu posiłku litrem koli i kiedy doszedłem do siebie, poszliśmy zobaczyć jeszcze jedną, największą nurię. Była pięknie oświetlona a my siedzieliśmy przez długą chwilę wsłuchani w jej jednostajnie wydobywający się dźwięk. Do hotelu wróciliśmy objęci, zaczepiani przez prawie wszystkich mijanych ludzi. "welcome", "where are you from?", zagadywali. Machaliśmy i uśmiechaliśmy się do tych cudownych ludzi. Do hotelu dotarliśmy ok. 23 i po prysznicu szybko zapadliśmy w głęboki sen. Kolejny udany dzień.
Poniedziałek 10 październik
Obudziliśmy się o 7 i po śniadaniu poszliśmy jeszcze raz zobaczyć Hamę. Po drodze zaglądamy do naszych znajomych. Obiecaliśmy, że pokażemy im dzisiaj zdjęcia z Polski. Niestety, naszych kolegów jeszcze nie ma, zostawiliśmy jedną fotkę i kartkę pocztową z Bielska, napisaliśmy kilka słów i poszliśmy pożegnać się z nuriami. Po drodze nie potrafiliśmy się oprzeć pięknie poukładanym na wystawie cukierni ciastkom. Usiedliśmy w cieniu przed nuriami i wcinaliśmy ciacha wsłuchując się w ich odgłos. Byliśmy też świadkami dość drastycznej sceny, kiedy człowiek pilnujący porządku w ogrodzie w którym przebywaliśmy, zauważył kobietę, która zaczepiała ludzi, prosząc o pieniądze. Facet potraktował ją naprawdę brutalnie, wypędzając daleko poza ogrodzenie. Siedzieliśmy dalej ale pomału trzeba było się zbierać i poszukać transportu do Aleppo. Na koniec poprosiłem Asię, żeby zrobiła mi ostatnią fotkę na tle nurii a wtedy podszedł do mnie młody chłopak i zapytał skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Polski. Na to on, że Holandia jest bardzo ładna :) Trochę trwało zanim wytłumaczyłem mu różnicę. Po kilkunastominutowej rozmowie, postanowiliśmy zmienić troszeczkę nasz plan dnia, ponieważ nasz młody kolega zaprosił nas do domu. Pojechaliśmy taksówką na peryferię miasta. Oczywiście nie mieliśmy szans zapłacić za kurs. W niewielkim, bardzo przyjemnym domku, poznaliśmy jego rodzinę. 90 letnią babcię, ojca i dwóch braci. Poczęstowali nas przepyszną kawą, przy której długo rozmawialiśmy, głównie o Polsce. Ismail był tłumaczem, wszyscy byli bardzo ciekawi jak wygląda nasz kraj. Zrobiło się późno i pomimo tego, że najchętniej zostalibyśmy u naszych gospodarzy dłużej, musieliśmy się pożegnać. Z Ismailem wróciliśmy do centrum a ja w prezencie dostałem od niego okulary przeciwsłoneczne. Zabraliśmy plecaki z hotelu i poszliśmy pieszo na dworzec autobusowy. W pierwszej wersji mieliśmy jechać taksówką, jednak tak pokochaliśmy Hamę, że chcieliśmy jeszcze poczuć jej wspaniały klimat. Droga na dworzec, mimo tego, że na plecach mieliśmy ponad 25 kilogramowe plecaki była poprostu fantastyczna. Wygrzebałem z torby kamerę i podczas marszu zacząłem filmować, ludzie poprostu oszaleli :) Wszyscy zaczęli machać, krzyczeć, zapraszać do sklepów, chcieli, żeby ich sfilmować, poprostu odlot :) W końcu dotarliśmy do dworca, kupiliśmy bilety i zapakowaliśmy tyłki do całkiem fajnego autobusu. Po chwili ruszyliśmy, żal było odjeżdzać ...