Po około 3 godzinach zaczynamy krążyć nad Damaszkiem, zrobiliśmy ze dwa kółka i miękko siadamy na pasie. Teraz tylko przesiadka do autobusu i podjeżdzamy do budynku lotniska. Wypełniamy różowe karteczki i podchodzimy do okienka FOREIGNES, celnik wysyła nas do kolegi obok a tamten do jeszcze innego okienka. Pan bierze nasze paszporty i różowe karteczki i jest w szoku bo w komputerze nie może zlaleźć państwa o nazwie Bulanda (Polska). Zamiast Poland ciągle wyskakuje mu Tajland :) W końcu jednak się udało i słyszymy piękne "Welcome in Syria" Jacyś mili panowie pomagają nam założyć plecaki i ruszamy w miejsce gdzie inni mili panowie trzepią ruskim bagaże. Udajemy głupich aż w końcu pan macha żebyśmy przeszli dalej bo widzi że się z nami nie dogada ;) Jest godzina 2:45 czasu syryjskiego, 7 października roku Pańskiego 2005 albo 1438 jak kto woli :) temperatura 24 stopnie Celsjusza. Udało się nam dotrzeć na Bliski Wschód w miejsce tak przez nas wymarzone. Jesteśmy totalnie wykończeni, więc szukamy jakiejś ławeczki gdzie moglibyśmy zrzucić plecaki i zastanowić się co dalej. Jest środek nocy a my musimy dostać się do miasta. Natychmiast pojawiają się naganiacze, którym grzecznie dziękujemy. Siadamy na ławeczkę i przepakowujemy małe plecaczki. Podchodzi następny gość, który proponuje nam podwiezienie do miasta za "jedyne" 1000 SYP :) Jesteśmy zmęczeni więc nawet się z niego nie śmiejemy tylko dziękujemy, wiemy że do miasta można dojechać duuuużo taniej. Za moment przyszedł następny pan z ofertą extra price w wysokpości 500 SYP, próbujemy targować ale pan jest nieugięty, my również, więc uśmiechamy się na pożegnanie i idziemy wymienić parę zielonych na tutejsze banknoty i czekamy do rana na autobus bo 500 SYP za kurs nie zamierzamy płacić. Autobus jak się dowiedzieliśmy będzie około 6-7 rano. Po kilku minutach nie wytrzymaliśmy (zmęczenie dawało o sobie znać) i poszliśmy szukać transportu. Przed lotniskiem napadły nas złotówy. Zaczęli standardowo od pięciu stówek. My jednak jak osiołki kiwaliśmy główkami w lewo i w prawo. Schodzili więc delikatnie z ceny aż do 400 SYP i niżej się nie chcieli. Po chwili przydreptał jakiś miły syryjczyk i zaproponował że weźmie nas do miasta za trzy setki. Na tą ofertę też się nie zgodziliśmy więc pojechał sam. Trzy minuty później dwóch taksiarzy zaczeło się między sobą kłócić, który z nich nas zawiezie do miasta. Jednak ich ceny były wysokie więc nigdzie z nimi nie pojechaliśmy. Zrozumieliśmy że niżej 300 SYP nie uda nam się wydostać z lotniska, więc postanowiliśmy że poczekamy do rana na autobus. Tak się jednak nie stało. 5 minut później podeszło do nas kilku syryjczyków, któży jechali do Homs i zaproponowali podwiezienie do miasta za darmochę. Po drodzę opowiadali nam o Syrii, o Ramadanie, który właśnie się rozpoczął, pytali o Polskę. Strasznie sympatyczne chłopaki mimo że już około 60 latkowie. W centrum złapali nam taksówkę, przykazali kierowcy z nas nie zdzierać i pojechali dalej. My chcieliśmy się dostać do opisywanego w wielu relacjach hotelu al-rabie no i zaczęły się jajca bo taksiarz nie mógł zakumać gdzie ten hotel się znajduje i jeździł z nami wokół placu Męczenników dobre pół godziny. My już nawet chcieliśmy wysiąść gdziekolwiek bo mieliśmy jako takie pojęcie jak ten hotel znaleźć ale nie potrafiliśmy wytłumaczyć tego naszemu driverowi. Pokazaliśmy mu nawet mapę z przewodnika Pascala ale ten dalej jeździ jak wariat wokół placu, co chwila zatrzymując się obok patrolu policji lub jakichś nocnych przechodniów pytając od nasz hotel. W końcu przyponiało mi się, że wydrukowałem sobie wizytówkę hotelu ze strony internetowej Cezara i wcisnąłem przed oczęta naszemu przyjacielowi. Ten od razu zatrybił i z uśmiechem podwiózł nas pod al-rabie. W hotelu niestety nie było miejsc ale chłopak, który nam otworzył znalazł nam miejsce w ogródku-restauracji. Byliśmy tak zmęczeni, że nie przeszkadzało nam, że położyliśmy się na ławeczkach. Ważne że dostaliśmy koce i mogliśmy się wyciągnąć. Zasneliśmy natychmiast, jednak pospaliśmy tylko około 3 godzin bo do ogródka zaczęli schodzić się ludzie na śniadanko i spać się nie dało. Przenieśliśmy plecaki na dach i wzieliśmy prysznic poszliśmy na miasto. Doszliśmy do meczetu Omayadów, którego zwiedzanie zostawiliśmy sobie na później a teraz poprostu spacerowaliśmy po uroczych uliczkach i chłoneliśmy wszystkie zapachy, dźwięki całą tą niesamowitą atmosferę Bliskiego Wschodu. Byliśmy szczęśliwi. Gdy siedzieliśmy w cieniu pod meczetem usłyszeliśmy po raz pierwszy w Syrii nawoływanie mouezina - miałęm łzy w oczach...
Wróciliśmy do hotelu, żeby troszkę się zdrzemnąć. Przez ostatnie dwie doby mieliśmy niewiele snu ale i tym razem długo nie odpoczywaliśmy, muezin z pobliskiego meczetu oznajmił nam "Allah aghbar" więc uznaliśmy że szkoda czasu na leniuchowanie i wróciliśmy do meczetu Omayadów tym razem wchodząc już do jego wnętrza. Wleźliśmy główną bramą, oczywiście bez butów i zaczeliśmy cykać fotki. Po kilku minutach chłopaki na "bramce" zaskoczyli że weszliśmy główną bramą i wyprosili nas pokazując nam gdzie mamy kupić bilety. Okazało się że niewierni wchodzą innym wejściem. Asia dostała gustowne wdzianko i zaczeliśmy zwiedzanie. W grobowcu wnuczki Mahometa miły pan chciał wysępić od nas bakszysz za robienie fotek. Oczywiście nie wiedzieliśmy o co chodzi ;) i podreptaliśmy do miejsca gdzie spoczywa św. Jan Chrzciciel. Przy okazji zobaczyliśmy jak wygląda modlitwa po zachodzie słońca. Ponieważ był Ramadan po modlitwie ludzie posiadali rodzinami w całym meczecie i zaczęli spożywać pierwszy tego dnia posiłek. Po raz pierwszy żałowałem, że nie wzięłem ze sobą profesjonalnej kamery tylko małą amatorską, która nie radziła sobie w słabo oświetlonym meczecie no ale przecież film ma być tylko przy okazji, może kiedyś wrócimy po to żeby zrobić porządny film. Jest mnóstwo rzeczy, które zasługują na uwiecznienie na taśmie filmowej...
Wyszliśmy z meczetu zachwyceni i od razu zaczęły mnie zagadywać młode dziewczyny, które jak się później okazało przyjechały z całą rodziną z miejscowości Sednayah. Po sympatycznej rozmowie zaprosili nas do siebie, obiecaliśmy że jak tylko wystarczy nam czasu napewno ich odwiedzimy. Ponieważ pożądnie już zgłonieliśmy zaczęliśmy rozglądać się za jakimś lokalikiem. Nigdzie nie było falefali i szawarmy, których koniecznie chcieliśmy spróbować, jak nam wszędzie mówiono w czasie Ramadanu tych specjałów nie da się dostać. Zadowoliliśmy się więc hamburgerami i udaliśmy się w kierunku hotelu i po drodze zupełnie przypadkiem trafiliśmy na budkę gdzie jednak falafele dało się kupić. Zchrupaliśmy więc po falafelu, poprawiliśmy szawarmą i z pełnymi brzuszkami wróciliśmy do hotelu. Tam po orzeźwiającym prysznicu, pysznej herbatce uzupełniłem notatki i poszliśmy spać. Jutro kolejny fascynujący dzień.